Recenzja filmu

Zwierzęta Ameryki (2018)
Bart Layton
Evan Peters
Barry Keoghan

Ptaszki na uwięzi

Żonglerka poziomami filmowej opowieści imponuje realizacyjnie i klei się tematycznie, niechcący jednak bierze całą historię w zbyt duży cudzysłów. Kiedy dokumentalne "gadające głowy" komentują ze
"To nie jest prawdziwa historia", głosi otwierający film napis. Po chwili słowo "nie" znika i zostajemy z "To jest prawdziwa historia". Nic dziwnego: w końcu "Zwierzęta Ameryki" z premedytacją balansują na cienkiej granicy między faktem a fikcją. Reżyser Bart Layton pokazuje proces zamazywania się rzeczywistości. Przy okazji obnaża mechanizmy narracyjne, które choć służą prawdzie, to stanowią kłamliwe – albo przynajmniej nierzetelne – zapośredniczenie. Pamięć jest wadliwa, marzenia górnolotne, a wprawiona w ruch machina opowieści aż kusi do konfabulacji. Kiedy zagalopujesz się w fantazjowaniu, trudno jednak rozpoznać, co jest motyką, a co słońcem.  

Sprawa jest prosta: w 2004 roku w mieście Lexington w stanie Kentucky grupa studentów postanowiła ukraść bezcenne biblioteczne eksponaty uniwersytetu Transylvania, wśród nich m.in. egzemplarz słynnych "Ptaków Ameryki" Johna Jamesa Audubona. Layton opowiada ich historię, bawiąc się kinowymi sposobami dochodzenia do prawdy. "Zwierzęta Ameryki" to niby film fabularny, ale wspomagający się materiałami dokumentalnymi. Przy odrobinie dobrej woli – albo retorycznej swady – można by postawić tezę, że Layton stosuje skrajny wariant metody Errola Morrisa. Dla twórcy "Cienkiej, niebieskiej linii" jednym z dokumentalnych narzędzi jest przecież… inscenizacja. W "Zwierzętach Ameryki" ten element oczywiście dominuje, ale oprócz aktorów Evana Petersa i Barry’ego Keoghana przed kamerą stają też prawdziwi bohaterowie historii. Bywa nawet, że postać i jej pierwowzór wdają się w dyskusję, na ile film odpowiada faktom. 

Keoghan wciela się w neurotycznego studenta malarstwa, Spencera, Peters gra z kolei nieobliczalnego Warrena ze stypendium sportowym. Introwertyk i ekstrawertyk, nieśmiały outsider i nadpobudliwy prowodyr – chłopcy różnią się charakterami i pomysłem na życie, ale łączy ich wspólne rozczarowanie amerykańskim snem. Nauczeni przez narodowy mit, by marzyć w wielkiej skali, cierpią brutalne starcie z rzeczywistością, która nie ma dla nich nic poza beznadzieją zwyczajności. Rodzice i nauczyciele prawią kazania o zwycięzcach i przegranych, o szansach na sukces i etosie self-made mana, ale bohaterowie słyszą w tym jedynie utrwalający staus quo fałsz. O ironio: kiedy postanowią wyrwać się z matriksowego wyścigu szczurów, zrobią to w sposób, jaki podpowiedziało im… kino. 

Layton dodaje bowiem kolejny poziom narracji: obok dokumentalnych "gadających głów" i klasycznej realistycznej inscenizacji, puszcza oko do kinofili. Tu ujęcie rodem z "Mrocznego Rycerza", tam sekwencja à la "Ocean’s 11" i tak dalej. "Zwierzęta Ameryki" to heist movie skomponowany z cytatów ze słynnych filmowych "skoków". Ma to sens: przecież bohaterowie przygotowują się do napadu, googlując hasło "jak obrabować bank", w ramach researchu oglądają "Rififi" oraz "Zabójstwo", a przed akcją rozdają sobie ksywki ze "Wściekłych psów". Audubon w swoich ptasich portretach na gruncie ornitologicznej obserwacji stworzył amerykański mit, upozowaną, estetyczną wersję prawdy. Layton pokazuje ten kołowrót prawdy i mitu w działaniu, opowiadając o sfrustrowanych chłopcach wychowanych na kinie gangsterskim i filozofii "you can do it". Te "amerykańskie zwierzęta", nawet jeśli próbują wyrwać się z klatki amerykańskiego snu, to wciąż na jego warunkach. Nic więc dziwnego, że koncepcje "ucieczki" czy "wolności" pozostają jedynie snem, fikcją, mrzonką.

Ta żonglerka poziomami filmowej opowieści imponuje realizacyjnie i klei się tematycznie, niechcący jednak bierze całą historię w zbyt duży cudzysłów. Kiedy dokumentalne "gadające głowy" komentują ze swojej perspektywy kolejne wydarzenia, powstaje dystans: akcję obserwujemy "z góry", nie mogąc się w pełni zaangażować w fabułę. Layton ma intrygującą prawdziwą historię, potrafi rozpisać konflikt postaw, poprowadzić aktorów, zainscenizować trzymającą w napięciu sekwencję. Do tego zgrabnie podprowadza szerszą perspektywę, zadaje pytania o amerykańską popkulturę czy cenę przemocy. Ale wpada w podobną pułapkę co Alonso Ruizpalacios w bardzo podobnym i opartym na bardzo podobnej anegdotce "Museo". Meksykański reżyser też opowiadał o włamywaczach-amatorach i też konfrontował gatunkowe konwencje z rzeczywistością. I też gubił gdzieś po drodze widza. Ciekawy film, który zaraz po wyjściu z kina na zawsze wyfruwa z głowy.
1 10
Moja ocena:
6
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones